Dyplomaci „nie z Ojczyzny mojej”

Krzysztof Baliński 16/09/2020 

Dyplomaci „nie z Ojczyzny mojej”

Krzysztof Baliński 16/09/2020

Mówi się o wszystkim, o okrutnym dyktatorze, o kołchozie, którego był dyrektorem, a nic o setkach tysięcy, jeśli nie milionach Polaków. Tymczasem, z uwagi na nich,  polityka wobec Białorusi powinna być dziełem dogłębnie przemyślanym, wręcz finezyjnym. Polska z Białorusią gra źle.

Gdy w 1994 r. Łukaszenko przegonił fundację Sorosa i odmówił moskiewskim oligarchom sprzedania za bezcen swego przemysłu, nasiliły się pohukiwania gazet wyborczych oraz rządzących Ameryką neokonserwatystów (tj. trockistów pochodzących z kresowych sztetli). A trzeba wiedzieć, że białoruski przemysł i potencjał tkwiący we „własności żydowskiej” w przedwojennej polskiej części Białorusi to kąsek niezwykle łakomy.

Jako narzędzie w zdetronizowaniu „dyktatora” obrano Polskę.

MSZ, a ściślej biorąc jego kolejni włodarze, jako narzędzie obrali Związek Polaków na Białorusi, który miał stanąć na czele nieistniejącej opozycji. Naruszono przy tym zasadę: związek mniejszości jest lojalnym członkiem wspólnoty, w której żyje, nie zajmuje się polityką, kultywuje tylko kulturę i język. I inną zasadę: parametrem polskości jest związek z polską kulturą, a nie z Sorosem.

Bitwa o ZPB przybrała postać wojny białoruskiej i polskiej bezpieki.

Doszło do kuriozalnej sytuacji – dominacji policyjnego myślenia, kreowania przez służby specjalne polityki zagranicznej państwa. Tak było w przypadku za­kazu wjazdu do Polski dla działaczy ZPB, którzy nie przyłączyli się do gry. Doszło do tego, że licz­ba Polaków, którym Warszawa  to zakazała, przewyższała liczbę ministrów Łukaszenki, którym odebrano takie prawo. Gierki służb i wojenna retoryka przyniosły retorsje wobec Polaków. W rezultacie wpływy zostały wycięte do gołej ziemi, a Białoruś, spośród sąsiadów na Wschodzie kraj nam najbardziej życzliwy i najlepiej traktujący żyjących tam Polaków, przekształcił się w jeden z najbardziej wrogich. I jeszcze jedno – gdy Polska, z poduszczenia i za pieniądze Sorosa, angażowała się w krzewienie demokracji na Białorusi, od tyłu (jak mawia S.Michalkiewicz) zaczęli nachodzić nas Judajczykowie, naciskając na premiera polskiego rządu, aby zadośćuczynił żydowskim roszczeniom.

Sytuacja międzynarodowa Polski jest niezwykle trudna.

W polityce wschodniej dramat goni dramat, a groteska groteskę. Tymczasem słuchając wypowiedzi Morawieckiego można odnieść wrażenie, że największym zagrożeniem dla Polski jest Łukaszenko. „Polską” dyplomację trudno przy tym nazwać naiwną – to po prostu frajerstwo.

Polskę raz za razem ogrywa maleńka Litwa. Dość wspomnieć miliardy utopione w rafinerii w Możejkach, budowę Via Baltica, która kończy się w konkurującej z naszymi portami litewskiej Kłajpedzie (w miejsce połączenia infrastruktury transportowej Białorusi z Gdańskiem), czy ochronę za polskie pieniądze przestrzeni powietrznej Litwy.

Krótko mówiąc – nasi wschodni sąsiedzi utwierdzają się w przekonaniu, że frajerom w Warszawie mogą zafundować każde upokorzenie (a polskiej mniejszości każdą szykanę).

W Polakach na Wschodzie, tych od których w wyniku zdrady jałtańskiej i zmiany granic – jak sami mówią – „własne państwo odeszło”, Polska mogłaby mieć wspaniałych sojuszników, gdyby tylko zechciała podać im rękę. Taka powinna być też doktryna polityki zagranicznej. Tymczasem dla rządzących to „opłotki i obrona substancji plemiennej”. Dyplomację Rzeczypospolitej degraduje powierzenie polityk wschodniej mniejszościom etnicznym. Bo czy jest normalne, że duża część dyplomatów jest – jak mówił Mickiewicz (i jak mówią białoruscy Polacy) – „nie z Ojczyzny mojej?

Uczestnicy dyskusji panelowej „Polska racja stanu a problem niemiecki”. Jubileusz 60-lecia Instytutu Zachodniego. Od lewej siedzą: Andrzej Olechowski, Bronisław Geremek, Adam Krzemiński, Andrzej Sakson, Władysław Bartoszewski, Adam D. Rotfeld. Fot. Instytut Zachodni w Poznaniu.

Geremek, Bartoszewski, Cimoszewicz, Meller i Sikorski dokonywali szczególnie „finezyjnej” selekcji kadr dyplomatycznych na Wschodzie, a ich „finezyjna” dyplomacja polegała na wcielaniu w życie doktryny Geremka: walka o prawa dla mniejszości polskiej to przejaw konfliktowego i archaicznego nacjonalizmu.

Według oficjalnego cenzusu demograficznego, na Białorusi żyje ponad 300 tysięcy Polaków. Łukaszenko, na szczycie OBWE w Stambule, wymienił jednak liczbę 1,5 miliona. To samo mówią polskie organizacje, a Kościół katolicki ma ponad 2 miliony wiernych, z których zdecydowana więk­szość przyznaje się do polskości albo ma polskie korzenie. Czyli, jak na 9-milionowy kraj, bardzo dużo. Liczba ta imponuje tym bardziej, że Polacy mieszkają w zwartych grupach.

Białoruś to kraj najlepiej traktujący swych Polaków.

Nie ma tam litewskiego szowinizmu, nie ma ukraińskiej nienawiści. Łukaszenko nigdy o Polakach nie mówi źle. Co więcej – zabiega o ich poparcie. Problemów z nim nie mają też Polacy. Wręcz przeciwnie – obawiają się niefortunnej sukcesji i dojścia do władzy białoruskich nacjonalistów.

Pamiętać bowiem trzeba, że wśród białoruskiej opozy­cji funkcjonuje tzw. „kom­pleks polski”, wedle którego Polacy to zakamuflowany śmiertelny wróg, czyhający na suwerenność kraju.

Łukaszenko, w przeciwieństwie do opozycji, przyjął inne podejście do dziedzictwa Polski Jagiellońskiej. Podkreśla wspólne korzenie kulturowe obu państw, i to że wśród narodów słowiańskich Polacy i Białorusini są sobie najbliżsi. Umacnia sentyment Białorusinów do tradycji Wielkiego Księstwa Litewskiego. Symbole mają znaczenie – nad demonstrującymi tłumami w Mińsku powiewają biało-czerwono-białe flagi z Pogonią. Białoruś to także jedyne państwo, które ma tych samych bohaterów narodowych – Adama Mickiewicza, Tadeusza Kościuszkę i Ignacego Domeykę, uznając przy tym ich polski rodowód. Łukaszenko odbudował i zrewaloryzował tzw. „szlak mickiewiczowski”, dworek Mickiewicza w Zaosiu, pałac Radziwiłłów w Nieświeżu i zamek w Mirze. Z dużym pietyzmem odrestaurował polskie zabytki w Brześciu, Baranowiczach, Nowogródku i Grodnie. Radykalnie zmienił stosunek do Kościoła katolickiego, który odzyskał swój potencjał, mimo oczywistości, że katolik to Polak. Takie podejście nie została przez władze warszawskie zauważone i docenione, a można nawet powiedzieć – została z gniewem odrzucone. Tym samym szansa zachowania śladów Rzeczypospolitej i trwania polskości jest marnowana.

Polska kultywuje sojusz z białoruskimi nacjonalistami.

A co oni, tak hojnie sponsorowani i hołubieni, dają w zamian? Kwestionują tożsamość narodową kresowych Polaków. Twierdzą, że na Białorusi nie ma Polaków, są tylko „opolaczeni” lub „okatoliczeni” Białorusini („opolaczeni” są także Polacy na Litwie, bowiem Wileńszczyzna to „etniczne terytorium białoruskie), że Mickiewicz i Kościuszko, a także polscy królowie i magnaci to), że odrodzenie narodowe Polaków stanowi zagrożenie dla białoruskiej tożsamości i integralności terytorialnej. Zianon Paźniak, lider Białoruskiego Frontu Narodowego oświadczył kiedyś dla „Wyborczej”: „Z Polakami rozmawiać będziemy, gdy granica będzie pod Łomżą” (bo kultywują też hasło o odebraniu Polsce Podlasia), wkroczenie Armii Czerwonej na tereny II RP nazwał „wyzwoleniem narodu białoruskiego”.

Swietłana Aleksijewicz, znana z antypolonizmu białoruska pisarka i dziennikarka, laureatka nagrody Nobla z literatury. Fot. polskieradio.pl

Podobne podejście mają tamtejsi historycy, dla których rozbiory to „odejście ziem białoruskich do Rosji”. Przykładem może być wydana w Lublinie (za polskie pieniądz) historia tego kraju, gdzie przyłączenie przez II RP Grodzieńszczyzny to „rozbiór” i „okupacja”. Arsenał historycznych argumentów obejmuje „obozy koncentracyjne” w II RP, AK na Kresach jako „terrorystów i złoczyńców” oraz kolaborantów Hitlera jako „społeczników”. Z antypolskich tez znana jest Swietłana Aleksijewicz. Noblistka w Nowym Jorku uznała, że „Polacy najgorzej ze wszystkich traktowali Żydów”. Powołując się na Jana T. Grossa, przekonywała: „przepytał setki świadków i podał niepodważalne dowody, że odpowiedzialność za to ponoszą nie tylko faszystowscy pacyfikatorzy, ale i Polacy, którym płacono za to wódką, chlebem oraz cukrem”. Wg niej, księża podczas kazań mówili: „zabij Żyda”.

Podejście takie nie jest jednak przedmiotem refleksji polskich polityków, że może być powtórzeniem scenariusza litewskiego, kiedy to bezkrytyczne poparcie dla tamtejszych nacjonalistów pozbawiło Polaków Wileńszczyzny wszelkiej ochrony. Państwo polskie nie ucieka się też do argumentu, który ma w ręku, tłumacząc owym „bojownikom o demokrację”, że prawa człowieka dotyczą także polskiej mniejszości narodowej.

Przewalające się przez Białoruś protesty nie mają liderów. Mają za to pokojowy i cywilizowany charakter (nie stłuczono żadnej szyby, nie zburzono żadnego pomnika, nie obrabowano żadnego sklepu, a demonstranci rozchodzą się, gdy zaczyna padać deszcz), nie są antyrosyjskie, nie są prozachodnie, nie są elementem rozgrywki geopolitycznej.

Demonstrującym wyraźnie chodzi o coś innego, niż Sorosowi i Morawieckiemu. I jeszcze jedno – śpiewają o Pogoni i o Ostrej Bramie, odwołują się do Wielkiego Księstwa Litewskiego. Panuje przekonanie, że Białoruś jest tak uzależniona od Rosji, że jej wybicie się na pełną niepodległość leży poza zasięgiem możliwości białoru­skiej opozycji.

Nikt też na Zachodzie nie wyobraża sobie Białorusi zmieniającej swą orientację geopolityczną, składającej podanie o przyjęcie do NATO. Opcją preferowaną jest spokój, i Zachód upadku Łukaszenki nie chce. W takiej sytuacji, paradoksalnie, wychodzimy naprzeciw polityce naszych sojuszników na Zachodzie, którym Polska, ze swym zgłupieniem politycznym i niezdolno­ścią rozróżnienia iluzji od rzeczywistości jest potrzebna jak piąte koło u wozu.

Sytuacja na wschód od Polski staje się dynamiczna. Możliwe są różne scenariusze: porozumienie opozycji z rządzącą nomenklaturą; zastąpienie Łukaszenki protegowanym Moskwy, bo polityczni konkurenci Łukaszenki są bardziej prorosyjscy niż on sam. Powodów jest wiele: dla Moskwy jest zbyt niezależny, skutecznie wykręcił się od pełnej integracji, współpracuje z Chinami. A takich rzeczy Putin nie zapomina.

Gdyby Łukaszence udało się utrzymać przy władzy, jeszcze bardziej skazany będzie na Rosję.

W takiej sytuacji wyczyny naszej dyplomacji cieszą Moskwę, mają jej dyskretne wsparcie, przybliżają marzenia polskich sowieciarzy o długiej, wspólnej granicy z Rosją, a we wszystkich scenariuszach zwycięzcą będzie Putin, przegranym Polska (i Morawiecki) I po raz kolejny będzie można skonstatować: „Putin znów zwyciężył, niczego nie robiąc”.

A może lepiej mieć za sąsiada stabilne państwo, nawet rządzone przez dyktatora, niż demokratę od Sorosa? Szczególnie groźny jest Babaryka (faworyzowany przez Putina, powiązany z rosyjsko-żydowskimi oligarchami, b. dyrektor banku Gazpromu). Nie lepszy jest Cepkało (autor wiernopoddańczego listu do Putina, w którym oskarżył Łukaszenkę o zbyt słabą prorosyjskość). Mąż Ciechanowskiej też mieszkał kiedyś na stałe w Moskwie.

Dla Polski najważniejsza powinna być polska mniejszość, i nie warto jej poświęcać na ołtarzu mitycznej „demokracji”. Zachowanie Białorusi w obecnym geopolitycznym kształcie to także okazja do zrównoważenia relacji polsko-ukraińskich. Bo Ukraina, jeśli uda się jej pokonać problemy wewnętrzne i wejść do UE, będzie dla Polski groźną.

Polska to kraj 2 milionów młodych wygnanych za chlebem, z karłowatą armią, z wyprzedanym przemysłem, opieką zdrowotną w rozpaczliwym stanie. To kraj z gigantycznym zadłużeniem, stadami lichwiarzy oraz spekulantów strzygących kraj z resztek majątku, gdzie rośnie jedynie liczba generałów, długość ścieżek rowerowych, kredytów w szwajcarskich frankach oraz rządowa pomoc dla Ukrainy i białoruskiej opozycji.

To równocześnie państwo przypisujące sobie rolę herolda misji cywilizacyjnej na Wschodzie, miotające bełkot o „białoruskich standardach”.

Tymczasem Białoruś, pod rządami b. dyrektora kołchozu (jak często i z lubością podkreślają polskie media) zachowała rodzimy przemysł (wytwarza prawie 50 procent PKB, 1/3 wywrotek na świecie, 10 procent traktorów, jest największym w Europie producentem opon), w tym petrochemiczny, bo Łukaszenko potrafił wywalczyć od Rosji tanią ropę i gaz. Zbudował też od podstaw własną sieć handlu. Białoruskie ulice są niezwykle czyste, ściany domów bez bazgrołów, nie ma bezdomnych, uchodźców i tęczowych flag. Lepiej niż w Polsce działa też opieka zdrowotna. Na wyższym poziomie jest szkolnictwo, nie mówiąc o armii.

Łukaszenko często mówi, jak wielkim problemem jest rozwój kraju bez pozbycia się (zawsze dodając: kak w Polsze) własności. Głośno zastanawia się, jaki prywatyzować, aby nie demolować czegoś, co wcześniej z trudem zbudowano (też dodając: kak w Polsze).

Odrzućmy zatem sztampowe postrzeganie świata – to dyktator, ale zapewnił Białorusinom spokój i bezpieczeństwo socjalne, i – jakkolwiek by to dziwnie brzmiało – znaczną niezależność od obcych centrów decyzyjnych.

Pokusić się można też na konstatację – Łukaszenko jest uzależniony od Moskwy mniej niż Tusk od Berlina i Morawiecki od nowojorskich bankierów.

Wydaje się przy tym, że dla ekipy rządzącej Polską potyczki z Łukaszenko pełnią funkcję terapeutyczną. Zmuszeni do ustawicznego czołgania się przed silniejszymi, wypełniania ich instrukcji, pozbawieni osobistych sukcesów, połajanki wobec Łukaszenki są odreagowaniem upokorzeń. I obawiać się trzeba, że w obliczu kolejnej klęski, w panicznym poszukiwaniu jakiegokolwiek sukcesu, „zabierają się” za Łukaszenkę. Przy tym tak się w tym zapędzili, że pozostało im tylko zerwanie stosunków dyplomatycznych, uznanie rządu białoruskiego na uchodźstwie, no i wypowiedzenie wojny.

Zwraca też uwagę, nieznana od czasów Okrągłego Stołu, jednomyślność PiS i opozycji. I to, że po raz pierwszy od niepamiętnych czasów PiS wychwala „Wyborcza”.

Budowa potencjału dyplomatycznego Polski wymaga realizmu, patrzenia na Białoruś nie w kategoriach „obrony demokracji” ale polskiego interesu narodowego. Wzruszenia i gesty solidarności wobec „braci Białorusinów” nie mogą zastąpić polityki.

Nie oznacza to, że Polska powinna się wyrzec odbudowania swoich wpływów na dawnych ziemiach II Rzeczypospolitej. Tyle, że powinna to czynić nie poprzez obalanie Łukaszenki, ale poprzez wzmacnianie tamtejszych Polaków oraz wpływów gospodarczych, kulturalnych i społecznych.

Polska z Białorusią gra źle, a polska dyplomacja obnaża swoją całą nędzę.

Po 2015 roku pojawiła się historyczna szansa na odbudowę zaufanie Polaków za granicą do instytucji Państwa Polskiego. Z szansy nie skorzystano. Nowe władze nie ustanowiły zarządu komisarycznego w ambasadach i konsulatach. Nie przeprowadziły audytu rozdzielania funduszy na „wspieranie działalności polonijnej”. Nie pozbyły się z dyplomacji uczniów Geremka, którzy niszczyli skupiska Polaków za granicą.

Po rezygnacji z funkcji szef polskiej dyplomacji, polazł do opozycyjnej gazety. Czaputowicz do swych sukcesów zaliczył wyciągnięcie z głębokiego kryzysu stosunków z Ukrainą i Litwą (czyli pozwolił Ukrainie wybudować kolejny pomnik Bandery, a Litwie zamknąć polską szkołę). Przerażające były jego słowa: Starałem się unikać prymatu interesu narodowego. I czy nie czas najwyższy głośniej wymówić słowo „zdrada”?

Zaangażowanie Polski na Białorusi kończy się zawsze katastrofą nie tylko dlatego, że oparte jest na nieprofesjonalnej analizie sytuacji, ale także dlatego, że Polska nie ma politycznych instrumentów, aby na ten proces wpływać, bo jedyny potencjalny instrument – oparcie się na polskiej grupie narodowej, został zmarnowany.

Patrząc na działania rządzących można odnieść wrażenie, że kresowi Polacy są dla nich kulą u nogi, a nawet złem koniecznym. Trudno przy tym odpędzić podejrzenia, że uwikłani w międzynarodowe uzależnienia poświęcają ich, gdyż przeszkadzają w realizacji podejrzanych kombinacji geopolitycznych.

Mimo wszystko, polskość na Kresach ma się dobrze. Kto wie, czy nie lepiej niż w Polsce. Nie trzeba jej tylko przeszkadzać, a kresowych Polaków zostawić w spokoju!

Krzysztof Baliński

Artykuł opublikowany za zgodą Autora.

https://www.polishclub.org/2020/09/16/dyplomaci-nie-z-ojczyzny-mojej/

التعليقات مغلقة.

آخر الأخبار